(…)

grom

Daleko stąd, w centrum współczesnej oświeconej Europy.

Tu nie chodzi o różnicę zdań ani mentalności. Nie o różne normy moralne, światopogląd, poziom frustracji. Nie o odmienne wartości i orientację polityczną. I nie o bycie „za” lub „przeciw” czemukolwiek: ani w sprawie aktów legislacyjnych ani wartości najwyższych.

Nasza sprawa toczy się o coś zupełnie innego. O prawo do wypowiedzi i wolności. O bycie usłyszanym i wysłuchanym. O szacunek, o respektowanie wolności i autonomii. O to, żeby być traktowanym z powagą i po partnersku. Bez ubezwłasnowolniania w formie nieudzielenia głosu i bez przemocy. Wcale nie przemocy w narzucaniu swojego zdania przez rządzących (tak w końcu definiujemy działanie demokratycznie wybranej władzy…). Ale przemocy polegającej na niebraniu pod uwagę tego, co naprawdę myślimy. Na wkładaniu nam w usta słów i w głowy poglądów, które nie są nasze. Są cudze, wymyślone tak, aby łatwiej było je wytknąć, wyśmiać, skarykaturować, odrzucić, uradykalnić.

– > To, że jestem przeciwko zaostrzaniu „ustawy antyaborcyjnej” nie oznacza: „Jestem za aborcją”

– > To, że jestem katolikiem nie czyni mnie „skrajnym prawicowcem”

– > To, że idę w marszu wcale nie musi oznaczać „Chcę liberalizacji przepisów aborcyjnych”

W starożytnym świecie merytoryczna dyskusja nie mogła zacząć się bez wzajemnego przedstawienia sobie swoich racji przez przeciwników. Ale każdy z nich przedstawiał racje drugiego, nie swoje. Czynił to dotąd, aż rywal nie przytaknął: „tak, tak właśnie sądzę”. Po czym sam przedstawiał poglądy przeciwnika. Nasz postęp od czasów starożytnych jest tyleż wielki, co przerażający. Dziś nie dyskutujemy już, tylko krzyczymy. Nie przekonujemy – przymuszamy. Nie słuchamy – ignorujemy.

Bo przecież nie o żadną aborcję tu chodzi! Bez względu na to, którą z perswazyjnych definicji zdecydujemy się jej nadać: „Zabijanie chorych dzieci” czy „Prawo do decydowania o swoim ciele”. Chodzi o wolność i prawo do samostanowienia. O nienarzucanie żadnych poglądów siłą, bez dyskusji, bez możliwości wypowiedzi, bez chęci zrozumienia. Bez gwałcenia zasad interakcji (np. symetria: każdy ma możliwość reakcji) i bez retorycznych chwytów poniżej pasa. Bez grania z pozycji silniejszego. I bez cynicznego wykorzystywania sytuacji klęski żywiołowej, naszego osłabienia, lęku o zdrowie własne i najbliższych, obawy przed nieznanym. Ogólnie można by to pewnie nazwać „kulturą debaty publicznej”. Ale w aktualnych czasach wyizolowane znaczenie tych słów (np. „kultura”, „debata”) trąci groteską.

Tak wiele musimy się jeszcze nauczyć.

Please follow and like us:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Follow by Email
Facebook
Facebook
LinkedIn