Ale to raczej nie dziwi. Nie od dziś wiadomo że kulturę polityczną mamy na poziomie średnio-niskim. Oto, co u mnie na podium po minionej kampanii:
Zaśmiecanie przestrzeni
To spore zagrożenie dla mojej silnej wiary w konieczność uczestnictwa w wyborach. Rozumiem, że potrzebujemy, jako społeczeństwo, uświadamiania, informowania, bombardowania nas wiadomościami o wyborach. O tym, że się zbliżają, że warto iść, trzeba. Że mój głos na znaczenie. To istotnie cenny składnik kultury wyborczej. Na nieszczęście akurat takich komunikatów jest w przedwyborczym szumie jakiś promil. Zdecydowanie za mało. Zewsząd natomiast atakują nas: te same twarze, te same hasła wyborcze, nośne slogany, nazwy partii, ruchów i inicjatyw. Wciąż te same, w płytkiej, skrótowej wersji, czasem z modnym zawołaniem bojowym, tzw. call to action.
Plakaty, billboardy, ulotki, wklejki, wkładki i wrzutki. W każdej możliwej odmianie makulatury. Są obliczone na heurystykę łatwej dostępności: kiedy nie interesujemy się zbytnio polityką, nie znamy kandydatów, nie mamy czasu, aby poczytać o programach ich lub ich ugrupowań, polegamy na „intuicji”. A ta wykorzystuje pamięć sensoryczną i podsuwa nam ostatnio lub często widzianego kandydata. I czasem sprzedaje jeszcze marne ochłapy skojarzeń: „pisał coś o czystości powietrza”, „profesor, więc wykształcona i mądra”, „przystojniejszy niż reszta”. Oklepane schematy poznawcze, owszem, ale jakże przydatne tym z nas, którzy czują się zobowiązani wziąć udział w wyborach, ale już przymusu nabycia głębszej wiedzy w temacie nie czują.
Podsumowując: rozumiem intencje. I zapewne skuteczność zabiegów, skoro od lat nic się w tej kwestii nie zmienia. Nie godzę się natomiast na marnotrawstwo farb i papieru, na agresywne atakowanie tymi samymi zdjęciami i komunałami. Na kulturę wyborczą polegającą na oklejaniu plakatami i billboardami każdego centymetra wolnej przestrzeni, każdego słupa, latarni, ogrodzenia, ścian czy tablicy ogłoszeniowej. Bo przecież one powiszą tam jeszcze kilka tygodni, gdy emocje po wyborach dawno już opadną. I nadal będą zaśmiecać naszą rzeczywistość. Dosłownie i w przenośni. Zaśmiecą nam widnokrąg. Ulice. Uwagę.
Dress code
Z jednej strony z kultury wyborczej jawnie kpi typ odzienia kandydatów. Może rzucił Wam się w oczy na którymś plakacie wyborczym charakterystyczny, głęboki dekolt kandydatki? Wzór w panterkę. Rozwiany marzycielsko włos. A może ostentacyjnie złota i bizantyjska we wzornictwie biżuteria kandydata?
Nie czepiam się już niektórych mało poważnych min na wyborczych portretach (nie, tu nie chodzi o fotogeniczność), obiecujących uśmiechów, wydumanych póz z podpartym dłonią, zamyślonym czołem, albo ciała udrapowanego malowniczo na tle rzeźbionego, rektorskiego tronu. Ale już ubiór na taką okazję naprawdę nie powinien być wyzywający czy wulgarny. Podobnie jak niedbały i świadczący o lekceważeniu sytuacji. Chyba że te t-shirty i opięte do granic możliwości wdzianka obliczone były na „skrócenie dystansu”, „ocieplenie wizerunku” i demonstrację, jaki to z kandydata „swój chłop”. Pogratulować.
Druga strona medalu to my, głosujący. Znam kogoś, kto na wybory (każde, dowolnego szczebla) nie uda się inaczej niż w pełnym umundurowaniu, czytaj: w garniturze i pod krawatem. Tak jest przyjęte w jego rodzinie, tak chodził dziadek, tak chodzi ojciec i on tak chodzi. Jego syn pewnie też będzie.
Piękna to tradycja, ale trudno wymagać jej kultywowania od całej populacji. Więc może w ramach kultury wyborczej: choćby czysta koszulka? Może kołnierzyk by się znalazł? Albo grzebień czy czyste buty? Tak tylko, dla poczucia uroczystej chwili, tym bardziej przy niedzieli.
Ach, jest i trzecia strona. Nie wiem jak w Waszych komisjach wyborczych, ale u mnie jedna z pań świeciła kawałkiem nagiego brzuszka spomiędzy obcisłych dżinsów i przykrótkiego sweterka. Wolałabym, aby świeciła przykładem. I dodała nieco godności tejże instytucji, w naszym okręgu, zlokalizowanej w remontowanym budynku szkoły, otoczonym zgrzebnym ogrodzeniem, z mało poważną, papierową strzałką „komisja wyborcza”.
Obrażanie inteligencji odbiorców
No bo nie wierzę, aby: wyborców. Chodzi mi o określenia na plakatach, kierowane, zdaje się, do osób o mocno ograniczonej percepcji i/lub horyzontach. O głupoty po prostu. O obietnice bez pokrycia, na przykład realizacji takich celów, które nie leżą w gestii władzy samorządowej. O ogólniki typu „poprawa jakości powietrza” w Warszawie i Krakowie albo „likwidacja hałdy” w Gdańsku. Hmm, w ciągu jednej kadencji, naprawdę? A jak? Szacunek, bo muszą państwo najwyraźniej mieć już przygotowany do uruchomienia co najmniej pilotażowy program dopłat do wymiany starego typu urządzeń grzewczych w całej gminie. A żeby tylko to!
Populizm. Alter ego kultury wyborczej sporej części rodzimej sceny politycznej. Próby odgadywania (może i skuteczne, kto wie) nastrojów społecznych. Nośne hasła: smog, imigranci, tanie i dostępne budownictwo mieszkaniowe. Bez rozumienia i wyjaśnienia tych terminów i tego, co się za nimi kryje. Hasłowo, równoważnikowo, im ogólniej i bardziej abstrakcyjnie, tym lepiej. A jednocześnie górnolotnie, w słowach-kluczach, istotnych dla lokalnej społeczności.
Ach, no i jeszcze koniecznie, jak kultura wyborcza wymaga, bez wskazania terminów, sposobów i wykonawców czynności. Im dalej od SMART, tym lepszy cel wyborczy. Bo odsuwający odpowiedzialność i ewentualną możliwość rozliczenia z jego realizacji w przyszłości. Moglibyśmy przecież usłyszeć, szczere, chwalebne i zgodne z prawdą zapewnienie:
„Czyste powietrze” nie musi przecież oznaczać, że ja, wasz przyszły prezydent lub radny, coś w tej sprawie zrobię (bo i co ja mogę?). Ten postulat na moim billboardzie oznaczał, że kandydując, popierałem ideę czystego powietrza w naszym mieście. I nadal popieram! Uważam, że to sprawa kluczowa!