Jak zostałam profesorem

tytulatura akademicka

I nie trzeba się było męczyć z żadną obroną żadnej pracy!

Właściwie zostaję nim regularnie co pół roku. Na jakiś miesiąc, może dwa. W każdym semestrze znajdzie się kilku studentów, którzy każdą indywidualną wypowiedź rozpoczynają słowami: „pani profesor”. Mimo moich protestów. Mimo że, naprawdę, nie witam się słowami „dzień dobry, nazywam się doktor Anna Kiełbiewska, ale proszę mówić mi: profesor”. I mimo że „mają mnie” w tabelkach z planem zajęć, który od pradawnych czasów stanowił ściągawkę dla studentów w dramatycznych dylematach na temat: „eeej, ona jest magister czy doktor?”.

Dopuszczam taką myśl, że przychodzą ci ludziska ze zwyczajem licealnym, gdzie nie było już „pań”, tylko „panie profesor” właśnie. Ot, taka tytulatura honorowa. Chociaż nie wiem, czy to nie przypuszczenie na wyrost, jednak drugi, trzeci rok, które zwykle uczę, miały już trochę czasu, aby odciąć licealną pępowinę i przyswoić akademickie zasady. Akademickie – takie, gdzie tytuł naprawdę ma znaczenie. A właściwy tytuł to już w ogóle.

Nie profesorujże, no…

Zwracam więc uwagę i poprawiam, do skutku, a czasem do jego braku. Podkreślam na zajęciach, że „przegrzecznianie” nie ma wiele wspólnego z prawdziwym obyciem i życzliwością (więcej już z lizusostwem). Tytulatura ważna rzecz, ale trzeba umieć ją stosować. Z umiarem. Że notoryczne „mylenie się” może świadczyć o nieznajomości prawdziwego tytułu wykładowcy. O tym, że ignoruje się jego wolę – wielokrotnie powtarzaną, gdy broni się przed nadaną w ten oddolny sposób „profesurą”. Że nie zna się zwyczajów i dobrych praktyk środowiska, w którym się funkcjonuje. A to wszystko jest świadectwem raczej braku obycia niż supergrzeczności. I nie pochlebia odbiorcy, naprawdę.

Drodzy Studentowicze!

To prawda, w Polsce lubimy tytulaturę. Tytułujemy się wszyscy, bez względu na to, czy mamy jak, czy też tytuł trzeba sobie stworzyć. Lubimy się nazywać, dookreślać, etykietować. Umiejscawiać w społeczeństwie. A w razie konieczności wymyślać nowe, oryginalne nazwy dla naszego statusu społecznego, który pokaże maluczkim, jaka jest nasza pozycja. I jak należy się do nas zwracać. Nie będę się czepiać wszelkich influencerów, instagramerów czy followerów. Ale zwróćmy choćby uwagę na to, ile jest w naszym kraju środowisk kochających tytuły wszelakie: panowie mecenasi, prezesi, profesorzy, dyrektorzy. Panie CEO, managerki, stylistki, trendsetterki. Księża prałaci, diakoni, prezbiterzy. Generałowie, majorzy, oficerowie prasowi i sztabowi. Docenci. Specjaliści-alergolodzy. Doktorzy habilitowani. Posterunkowi. Kapelmistrze.

Dawniej, gdy już naprawdę nie było z jakiej hierarchii tytulatury czerpać, ambitne panie zapożyczały je z przynależności do własnego męża. „Panie prezesowe”, „prezydentowe”, „sędziny” (bo wiecie, że to nie jest poprawny i grzeczny sposób określania współczesnej kobiety sędzi, prawda?). Nawet kultowe „pani kierowniczko”. I nie tylko kobiety. My Polacy, tak zresztą lubimy tytulaturę, że dawniej zwykliśmy przyznawać i dumnie nosić tytuły na podstawie relacji rodzinnych, choćby tylko jedna osoba nosiła zaszczytną etykietę. Hrabianka czy królewicz – to oczywistości. A wiecie kto to: wojewodzic? Syn wojewody, proste. Podstolniczanka to córka podstolego (taki rodzaj tytułu dworskiego z dawien dawna). Ale już wojewodzicowicz? Niegdyś zaszczytny tytuł… wnuka wojewody. Piękne to i odległe, na szczęście, czasy. Dziś na swoje statusy pracujemy sami, nawet jeśli brzmią mało szlachetnie, jak influencer czy youtuber.

 

Wracając do mnie

Lubię mój tytuł. Zawsze taki chciałam mieć. Sama go sobie wypracowałam, tak jak te poprzednie. Nie mam na jego punkcie kompleksów, nie przeszkadza mi, że to tylko dwie literki, zamiast czterech lub choćby pięciu. Nie uważam go też za największe życiowe osiągnięcie. A za punkt honoru – nauczenie otoczenia, w którym się pojawiam, kto to ja jestem i jak należy się do mnie – z szacunkiem – zwracać!

Noszę sobie ten mój tytuł spokojnie i po cichu. Bez ostentacji – mam nadzieję. Czekałam na niego nieco czasu, więc dajcie mi się z nim, drodzy studenci, osłuchać. I nie, nie muszę też go słyszeć w co drugim zdaniu. Do „proszę pani” też nic nie mam, choć w środowisku, gdzie działamy, częściej spotkacie osoby, które mają w tej kwestii odmienne zdanie. Wobec nich, a najlepiej wobec wszystkich, bądźcie po prostu uprzejmi. Chcecie sprawić komuś przyjemność i okazać szacunek: nawiązujcie w rozmowie do tego, co dla nich ważne.

A ponieważ trwa jeszcze październik, nadal czas robienia pierwszych wrażeń, także akademickich, to już wkrótce zapraszam po garść tipów na temat tego, jak nie przegrzecznić.

Please follow and like us:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Follow by Email
Facebook
Facebook
LinkedIn