Kiedyś to się wychowywało dzieci!

dzieci vintage

Wzdychacie tak czasem? Inni wzdychają na Wasz widok? Zgadzacie się? A może podnosi Wam to ciśnienie?

Moja wina, moja wina…

Dawno, dawno temu, wiele lat i kilkoro własnych dzieci temu zwróciłam komuś uwagę. To było spore wydarzenie w moim życiu, bo nie lubię być nauczycielem po wyjściu z pracy. Byłam młodsza i o wiele mniej mądra niż dziś, więc uwagę zwróciłam mamie, a nie kilkulatkowi. Dziecię bowiem z zapałem skakało z zabłoconego wiosennymi roztopami chodnika na ławkę przystanku autobusowego i z powrotem. To nie tak, że mama nie zauważyła (jak to się nam, rodzicom, zdarza), zagapiła się, albo zagadała przez telefon. Mama stała obok i patrzyła na potomka dość obojętnym, ale widzącym wzrokiem.

Nie pamiętam, jakimi słowami wtrąciłam się z prośbą o okiełznanie latorośli, ale dobrze pamiętam, co usłyszałam w odpowiedzi. „Proszę poczekać, aż sama pani będzie miała dzieci, to pani zrozumie”.

I stało się

Bach! Avada… abrakadabra, znaczy się, i zaklęcie podziałało. I rzeczywiście, trochę więcej dziś rozumiem. Nie jestem ekspertem od dzieci, ani od ich wychowywania. Ale mimo to o tamtej sytuacji myślę dziś dokładnie tak samo. I do dziś zdarza mi się tłumaczyć na przykładzie tamtej wymiany zdań, czym jest asertywne zachowanie. Bo nawet teraz, po latach, nie żałuję, nie wstydzę się (choć może powinnam) i nie zmieniłabym nic w swojej ówczesnej reakcji. Z pokorą natomiast (i wspomnieniem tamtej pouczonej mamy sprzed lat) przyjmuję dziś (zasadne) uwagi na temat zachowania moich dzieci. Bo już świetnie wiem, że można być tymi skarbami tak zmęczonym, że człowiek nie ma siły wydać głosu ani machnąć ręką. Albo że czasem boi się przy nich otworzyć usta, żeby nie rzucić przypadkiem jakimś wyjcem w bogu ducha winny tłum naokoło.

Rozumiem już też wreszcie, choć to truizm dla wszystkich, co jeszcze przed dzieciostrofą, że „tego nie da się opowiedzieć, ani nie da się na to przygotować”. Na ich pomysły, hałas, tornado energii, na własną bezsilność, na zasypianie na stojąco i na brak słów za te wszystkie dobre rady i pouczenia. I im więcej o tym wszystkim wiem, tym bardziej rozumiem tęsknotę za tymi „dawnymi, dobrymi” metodami wychowywania dzieci.

Czyli…

Zaglądam więc do źródeł sprzed lat na tematy wychowywania dzieci. Żeby sobie odreagować, niczym przy baśniach braci Grimm. Żeby pogłaskać matczyne ego tym, jak to my dziś nowocześnie, bez klapsów, podmiotowo dzieci traktujemy. Szukam, czytam, a tam…

„Dzieci więc trzeba pouczać słowem i przykładem własnym, a nie batem i klątwą. (1962)”

„Jeżeli przyzwyczają się do odpowiednich form towarzyskich i uprzejmości w rodzinnem kółku, nie będzie im sprawiało żadnej trudności należyte zachowanie się wobec osób obcych”. (1938)

„Dziecku można dość wcześnie powierzyć samodzielne rządzenie jakąś miesięcznie wypłacaną mu sumką i otrzymywanemi podarkami. Nie należy tylko żądać tu za wiele, znudzenie jest złym doradcą”. (1914)

„Najmniejsze nawet dziecko ma prawo, ażeby je traktowano grzecznie”. (1905)

„Obowiązki ojców i matek względem dzieci swoich są najwyższej wagi”. (1852!)

Wnioski?

Postępowych mieliśmy przodków w dziedzinie kindersztuby? Dzisiejsze „metody” na dziecięce dobre maniery nie są wcale takie odkrywcze? A może w kwestii wychowania dzieci kręcimy się od wieków w kółko (bo to w sumie żywioł nie do okiełznania)?

Jak sądzisz? Podziel się swoją opinią tutaj, a obiecuję dać znać, co sądzą inni (jeśli zechcesz).

Wypełniając tę krótką ankietę pomożesz mi też w przygotowaniu kolejnych artykułów na temat dziecięcego savoir-vivre’u. Może skorzystamy na tym Ty i ja. A może Twoje i moje dzieciaki.

Dzięki!

Please follow and like us:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Follow by Email
Facebook
Facebook
LinkedIn