Odpuść sobie „wychowywanie”

nauka manier

Z okazji Dnia Matki (nie taki) mały prezent dla wszystkich mam.

Czy wiesz, że nie trzeba uczyć dzieci dobrych manier? Oczywiście, można, ale nie jest to najefektywniejszy ze sposobów na uzyskanie takiej ogłady młodego człowieka, która sprawi, że będziemy pękać z dumy. Poza tym (no, chyba że to tylko moje wrażenie) współczesne rodzicielstwo obfituje w tyle „powinnaś”, „warto” i „koniecznie”, że każde „nie trzeba” jest jak chłodna bryza w upalny dzień.

No jak?

Krąży w sieci taki obrazek (trudno mi ustalić jego autorstwo, więc odsyłam o, tutaj), który doskonale ilustruje to, o czym jest dzisiejszy artykuł. Siedzą na ławeczce dwie mamy, każda ze swoim dzieckiem. Jedna mama i jej latorośl pogrążeni są w lekturze książek. Drugie dziecko zatopione jest bez reszty w smartfonie. Jego mama, zdumiona, oderwała się od swojego, aby zapytać sąsiadkę: „Co pani robi, że pani dziecko czyta książki?”. No właśnie: zapewne nic, czego nie robiłaby sama dla siebie. A już na pewno nie stoi nad dzieckiem i nie tłumaczy mu godzinami, że książki warto czytać i jakie są tego zalety.

(mały) Wielki brat patrzy

Niby to jasne i oczywiste, że dzieci uczą się poprzez modelowanie, jak mądrze nazwano w psychologii podpatrywanie zachowań dorosłych i ich powtarzanie przez dziecko. Przecież to dlatego powstrzymujemy się przed gwałtownymi zachowaniami na drodze (a nasz własny mały człowiek w aucie motywuje nas podobno bardziej niż groźba mandatu). Albo przed posiłkiem ostentacyjnie myjemy ręce, nawet jeśli nie mamy takiego nawyku (no, chyba że tylko po to, by uniknąć kłopotliwych pytań dociekliwego kilkulatka).

Umyka nam jednak dziwnym trafem to, że para (lub kilka par) ciekawskich oczu i uszu towarzyszy nam przez cały czas. Rano, w ciągu dnia, wieczorem i w czasie nocnej pobudki. Kiedy jesteśmy zaspani, roztargnieni, mamy za dużo na głowie, kiedy wracamy z pracy uskrzydleni, świętujemy jakieś ważne wydarzenie, albo przeżywamy potężny stres – także. Co to oznacza? Że nauka „dobrych manier”, a konkretnie: manier w ogóle, trwa 24/7. Czy tego chcemy, czy nie. I bez naszego świadomego udziału. A najmniej efektywna jest wtedy, gdy się na niej skupiamy. Na przykład, gdy wygłaszamy przemądrzałe słowa o tym, jak należy się witać z sąsiadką i pokazowo to małemu człowiekowi demonstrujemy.

Nie wystarczą „magiczne słowa”

Z zapałem tresujemy nasze kilkulatki tak, jak sami byliśmy uczeni: „powiedz dziękuję”, „przeproś panią”, „uściskaj babcię”. I mniejsza już o to, że takie maluchy postrzegają zachowania grzecznościowe jako zupełną abstrakcję, a my często zapominamy im wyjaśnić i uzasadnić ich sens.

Największy mętlik w małych głowach wywołujemy, gdy nasze zachowanie jest sprzeczne z tym, czego nauczamy milusińskich. A to przecież wcale nierzadkie. I nie musi wynikać ze złej woli. Nie zdarza Wam się nigdy zignorować pozdrowienia sąsiadki, bo zbyt jesteście zaabsorbowani własnymi myślami? Albo warknąć na męża/żonę całkiem przypadkiem, w ramach rozładowania negatywnych emocji?

Sprzeczne sygnały

W ogóle kwestia uprzejmości „domowych” to, kolokwialnie mówiąc, grubsza sprawa. Często instruujemy nasze dzieci: „mówi się: zrób mi proszę kanapkę, mamusiu”. A sami mówimy: „wynieś śmieci” albo „zrób mi herbatę”. I żeby nie było: to absolutnie nie są zachowania niegrzeczne! To po prostu przykłady uprzejmości naszej codziennej, rodzinnej, wobec bliskich, a więc skrótowej, opartej w dużej mierze na tonie głosu, na mowie niewerbalnej, a często też, na, znanych tylko nam, grach słownych.

Kilkulatek tych gier nie podejmie, bo ich nie zna. A często nie wykształcił jeszcze kompetencji wystarczającej do tego, aby odczytać sygnały niewerbalne. Nie rozumie, że uprzejmość może być różnorodna, a nasze zachowania metaforyczne, ironiczne, żartobliwe – słowem: niedosłowne. Bo najczęściej, szczególnie z najbliższymi, nie komunikujemy się wcale wprost. Znamy się na tyle dobrze, że odczytujemy nawzajem swoje wieloznaczności, w mig łapiemy żarty i utarte powiedzonka. Małemu człowiekowi warto je tłumaczyć, ale i pokazywać różne oblicza grzeczności i nasze reakcje na nią. Pokazywać, ile przyjemności sprawił nam czyjś uśmiech, albo jak bardzo można poprawić nam humor, pomagając w sprzątaniu. Lub ułatwić życie przytrzymując drzwi na klatce schodowej.

Przede wszystkim jednak, dobrze jest pokazywać dziecku nasze życzliwe podejście do innych i nasze starania o to, aby czuli się dobrze w naszym towarzystwie. To najlepsza gwarancja „nauczenia” dziecka tego, co nazywamy „dobrymi manierami”. I tylko w ten sposób przyjazny uśmiech, dobre słowo, pomoc i ulżenie tym, którym akurat ciężko, staną się jego nawykami. A nie wdrukowane – i sztywne, a jakże! – formułki, odpowiednie do okazji.

Uczy się manier. Tych dobrych i złych

Dziecko patrzy i słucha. Obserwuje, nawet gdy wydaje nam się, że bez reszty pochłonięte jest zabawą i notuje na przyszłość: „Ciocię trzeba przytulać, ale jak już się dorośnie, to można o niej mówić: myślałam już, że nigdy sobie nie pójdzie”. Albo: „Jak się jest dzieckiem, to trzeba sąsiadowi mówić dzień dobry, ale kiedy już się jest tatusiem, to można zdecydować, że za nic mu się ręki nie poda”.

Powiedzmy to sobie jasno: nasze dzieci, niezależnie od tego czy „uczymy” je dobrych manier, czy nie, i tak będą czasem „grzeczne” a czasem nie. Będą odbiciem zwyczajów naszych (a tu dosadnie i ładnie o tym dlaczego warto zadbać o ich poziom) i wszystkich bliskich osób, które, choćby sporadycznie, uczestniczyły w ich wychowaniu. Bo przecież ci mali ludzie będą – naprawdę, podobno kiedyś to się wydarzy! – pełnowymiarowymi ludźmi, jedynymi w swoim rodzaju, z dobrymi i złymi dniami, z sobie tylko właściwym usposobieniem i poczuciem humoru.

Lepiej ułożone czy życzliwe?

I tak sobie myślę, że nie chciałabym, aby moje dzieciaki zawsze zachowywały się wyłącznie dobrze (to znaczy: może i chciałabym, ale nie ze wszystkimi konsekwencjami, bo jednak wolę żywe dzieci zamiast cyborgów). Świadczyłoby to, owszem, o skuteczności wbijanych im do głów formułek i o tym, że mają dobry przykład. Uważam jednak, że nasze pojęcie dziecięcej grzeczności zbyt wiele ma wspólnego z układnością. A tzw. formułki grzecznościowe zbyt często implikują zachowania nieasertywne i uległe. To pewnie dlatego w takich nadmiernie ułożonych dzieciach wyczuwam jakiś rys socjopatyczny. Który, tak na oko, nie jest najlepszym przygotowaniem do życia wśród ludzi.

Lepiej wróżę tym dzieciom, którym zdarza się źle zachować, ale ich naturalnym odruchem są, choćby niezdarne, przeprosiny i troska o tego, komu mogła stać się krzywda. Czyli grzeczność „wbudowana” w ich naturalne reakcje, autentyczna, przejawiająca się w dobrych odruchach. To o takich dzieciach mówimy, że mają w sobie „wdzięk” i naturalność. Być może w ich rodzinach formuły grzecznościowe nie są na pierwszym miejscu na liście spraw do nauczenia. Z pewnością natomiast są w nich obecne: empatia, życzliwość i szacunek dla innych ludzi. Niech to będzie ich drogowskaz, a zobaczycie, że dzieci same „wyrosną na ludzi”. A Wy, drogie Matki, Mamy i Mamusie nie będziecie musiały nawet kiwnąć w tej sprawie palcem!

Wszystkiego najlepszego!

 

PS I pomyśleć, że jeszcze sto lat temu w bardzo złym tonie było, aby dzieci przebywały wśród dorosłych. Jedzono razem z nimi jeden posiłek w ciągu dnia, prezentowano gościom na kilka minut. I już. Ale tak sobie teraz myślę, że może wcale nie chodziło o niestosowność dziecięcych zachowań…

Please follow and like us:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Follow by Email
Facebook
Facebook
LinkedIn