Niby każdy ma swoje, a wciąż nam mało. Zawsze chętnie wypowiemy się na temat cudzych. Nazwisk.
Nazwisko. Element tożsamości, duma albo źródło kompleksów. Jako dzieci tworzymy od nich przezwiska, ale i jesteśmy przewrażliwieni na ich punkcie. Jako dorosłym zdarza nam się je zmieniać, aby lepiej brzmiały. I wiemy najlepiej, jakich wyborów powinni dokonać inni w związku ze zmianą stanu cywilnego. Wiem coś o tym jako posiadaczka nazwiska, które w pełnej wersji i z dodatkiem obu imion nie mieści się w żadnych urzędowych rubrykach.
Na językach
„Nazwisko zobowiązuje”. „Z takim nazwiskiem kim innym mógłby zostać?” „Moim nazwiskiem gęby nie wycieraj”. „Nazwisko niczego mi nie ułatwiło”. „Z tym nazwiskiem nigdzie nie jestem anonimowa”. „Ludzie postrzegają mnie tylko przez pryzmat znanego nazwiska”.
Bywają sławne. Bywają znaczące. „Typowo polskie/niemieckie/irlandzkie”. Nazwiska popularne i niespotykane. Śmiesznie krótkie i zabawnie długie. Budzące respekt albo nieprzyzwoite skojarzenia. To fascynujące, jak bogaty dyskurs stworzyliśmy na podstawie naszych własnych nazw własnych.
Bardziej światowo
I co dopiero mają powiedzieć znani? Z nazwiskami niczym szyldami, zawsze publicznymi, zawsze na widoku. Lubimy poczytać o nazwiskach, które stoją za ich pseudonimami scenicznymi (George Sand, Madonna), o subtelnych zmianach uszlachetniających oryginalną godność (Viola Kołakowska). Zdumiewa nas skuteczność ukrycia tożsamości dzięki szczególnie trafnej „zmyłce” (słyszeliście o Janie Kamyczku?). Lubimy pseudonimy tajemnicze (no bo skąd: Sarsa, Lady Gaga i Prince?), czasem śledzimy wielkie historie i ciekawe anegdoty stojące za przybranym nazwiskiem (Charlotte Brontë, Lewis Carroll, Joanna Chmielewska). Albo nie dowierzamy, czytając, do jakich rekordów przyczyniło się zamiłowanie do ksywek (Tuwim czy Gałczyński).
A obok tych wielkich symboli bywają i nazwiska po prostu znane, które emocji nie budziły. Do niedawna.
Rutkowski. Ani zbyt rzadkie, ani zabawne, nie nazbyt skompromitowane. Oto nowa żona detektywa-celebryty przyjęła jego nazwisko i postanowiła posługiwać się nim w sposób niekonwencjonalny. Nosi się mianowicie „po męsku”. W dodatku prostolinijnie przyznała, że to dlatego, że tak jej się podoba i „tak brzmi bardziej światowo”. Co prawda, to prawda. I w dodatku jej wybór – wydawałoby się.
Na pewno?
Można mieć wątpliwości, rzuciwszy okiem na żywe reakcje rzesz internautów. Oto my, naród (choć może nie bez wyjątku), poczuliśmy się urażeni faktem, że „Rutkowski” a nie „Rutkowska”. Bo przecież jako jej publiczność (tak, tak, do takiej roli nas te intensywne reakcje sprowadzają) jesteśmy narażeni na obcowanie z tak oszpeconym nazwiskiem! Na jego niepoprawność, pretensjonalność, kulejącą wielkoświatowość, „miało-być-luksusowo-a-wyszło-jak-zawszość”, na formę wystawiającą na pośmiewisko wieki walki o równe prawa kobiet i mężczyzn… To tylko kilka z argumentów zaczerpniętych z socialmediowych dyskusji w tej samej sprawie. W sprawie czyjegoś nazwiska.
Tymczasem powinniśmy zrobić krok wstecz i umówić się co do jednego: o cudzych wyborach dotyczących nazwisk możemy sobie myśleć, co tylko dusza zapragnie (choć przecież nie nasze, nie powinno nas więc ziębić ani parzyć). Granicę przekraczamy, gdy zaczynamy je krytykować (i wybory, i nazwiska – a w obu tych wypadkach krytyka co do zasady jest niekonstruktywna) publicznie. A już w ogóle, gdy robimy to na forum jednego z mediów społecznościowych i jeszcze w dodatku jesteśmy zasięgowym użytkownikiem i dziennikarzem.
Intencją komentarza redaktora sportowego było, jak rozumiem, pouczenie w zakresie językoznawstwa stosowanego (bo gdzież by tam tania prowokacja…?). Efektem zaś jest niezamierzone obnażenie własnego braku kompetencji komunikacyjnej. Cennej skądinąd u osób, które profesjonalnie szermują słowem pisanym. Wykracza ona poza znajomość gramatyki czy leksyki i pozwala użytkownikowi zorientować się w kontekście sytuacji i zachować odpowiednio do przyjętych społecznie norm. W tym wypadku pozwoliłaby się zorientować na czas, że jest dokładnie odwrotnie niż redaktor napisał w „pouczeniu”.
Bo to jednak ma znaczenie
Wypowiedź: „Ona może nie odmieniać, tak jak może mówić ‘bendem’, ale to bez znaczenia” jest nie tylko niegrzeczna (bo lekceważąca i arogancka). Świadczy o braku kultury osobistej wypowiadającego się podwójnie, bo dowodzi też poważnych luk w zakresie znajomości zasad okazywania szacunku w polszczyźnie.
Tak się bowiem składa, że forma imienia lub nazwiska preferowana przez ich „nosiciela” ma znaczenie. Zawsze. A to dlatego, że w kodeksie grzecznościowym (a więc takim, którym chcąc nie chcąc posługujemy się na co dzień, podobnie jak gramatyką czy leksyką) norma grzecznościowa ma pierwszeństwo nad gramatyczną. Przyjęło się po prostu – co dość logiczne – że ten, kto imię lub nazwisko nosi, ma prawo do decydowania o ich brzmieniu zawsze wtedy, gdy odnoszą się one do jego osoby.
Niektóre kwestie w tym zakresie reguluje prawo, znacznie więcej – obyczaj. Mogę przecież na własne życzenie być Anną, Anką albo Andzią. Mogę używać na co dzień drugiego imienia lub nie. Przedstawiać się zdrobniałą formą imienia. Mogę używać jednego z dwojga moich oficjalnych nazwisk. Mogę – niepoprawnie z punktu widzenia interpunkcji – jeden z członów nazwiska skracać do inicjału (co z pełną świadomością czynię). Ludzie dobrze wychowani na ogół prawa te bezkrytycznie respektują, choćby wydumana przez nas reguła miała komplikować im życie (owszem, zdarzają się i reklamacje-suchary: „dłuższego już pani sobie wybrać nie mogła?”). Wydaje się, że tym, co nimi kieruje, może być zasada szacunku okazywanego drugiej stronie.
Kwestia kultury, nie poprawności ani prawa
Tak jak szanujemy prawa do tytułów naukowych, liturgicznych, wojskowych, honorowych czy nawet zwyczajowych (“pani magister”, “panie doktorze”), tak powinniśmy, w swym społecznym obyciu, respektować prawo do noszenia własnego imienia i nazwiska tak, jak się komu podoba. Bez względu na osobiste sympatie, światopogląd czy polityczną przynależność tytułowanego. I nawet niezależnie od tego, czy cudze motywy do używania takiej a nie innej wersji nazwiska uważamy za śmieszne, pretensjonalne lub infantylne.
Nie jestem więc pewna, czy warto pozytywny odbiór wspomnianego komentarza zaliczać w poczet sukcesów. Bo zabłysnąć medialną „ripostą”, owszem, udało się. Kulturą osobistą i językową – tak sobie.