Skończyła się kolejna edycja eksperymentu wychowawczego, jakim jest widowisko „Projekt Lady”. Całe szczęście, bo mało co w nurcie popkultury robi tyle złego dobrym obyczajom i etykiecie.
Zazwyczaj nawet najgłupsze programy telewizyjne nie robią na mnie zbyt dużego wrażenia. Zapewne dlatego, że napatrzyłam się już z bliska na kilka z nich, współpracując różnorako przy produkcji i postprodukcji. A dodatkowo, z racji wykształcenia i doświadczeń, co nieco wiem o mechanizmach rządzących percepcją, o oczekiwaniach widzów i o najbardziej desperackich nawet sposobach na zapewnienie sobie widowni.
Grrrr
No ale koło tej konkretnej serii po prostu nie mogę przejść obojętnie, jak widać! Wszystko się burzy we mnie przeciwko temuż obliczu rozrywki popularnej. Bo ten program jest po prostu zaprzeczeniem wszystkiego, co wiem o dobrych obyczajach, takcie i etykiecie. Prezentuje na małym ekranie w tysiącach domów (bo ktoś to ogląda, prawda?) negatyw tego, o czym mówię, piszę, czego uczę od lat. No uwiera mnie po prostu strasznie!
Oczywiście, dobrze wiemy, że nazwa „eksperyment” ma się nijak do wspomnianego, wyreżyserowanego show. Podobnie jak odniesienia do wyższych sfer i dobrych manier, jakimi okraszane są wszelkie zwiastuny programu „Projekt Lady” i jego poszczególnych odcinków.
Tym, co ma przyciągać widzów, są wyreżyserowane sensacje „z życia wzięte”. Oto nieokrzesane i pogubione w życiu (na potrzeby szklanego ekranu oczywiście) dziewczęta przeistaczają się z brzydkich (plastikowych) kaczątek w piękne kobiety. W domyśle: kobiety z klasą. A przy okazji zdobywają ogładę, która pozwala im obcować z największymi tego świata. I na tym tle poznajemy ich prywatne dramaty, rodzinne niedostatki, wyobcowanie, problemy wychowawcze ich rodziców… Żaden eksperyment. Klasyczny format, czyli program na licencji, zakupionej w oparciu o sprawdzony w innych krajach zwrot z inwestycji, w gatunku modnych u nas niezmiennie od lat doc soap.
No to co mnie tak wkurza?
Etykieta, dobre maniery, nawet zwykły takt i towarzyskie obycie – przedstawione są w programie jako tajemna sztuka. Wyższa szkoła jazdy dostępna dla wybranych, bo najlepiej się z nią urodzić, ale i możliwa do zdobycia przez zwykłe śmiertelniczki (uf!). Ot, wszystko czego potrzebują, to sztabu tefałenowskich ekspertów i nauczycieli „życia”.
Umiejętność zachowania się, stosownego do okazji, przypisana została nieodłącznie kulturze wyższych sfer. Tak, tych samych, które nie istnieją w Polsce od 1921 roku. To wtedy w związku z egalitaryzacją społeczeństwa zniesiono między innymi tytuły szlacheckie, rodowe i herby. Nic to! Nie przeszkodzi nam przecież taka drobnostka w kształceniu dam w XXI wieku!
Przy czym „damstwo” to objawia się w dość wyrafinowany sposób. Zamysł początkowy jest nawet niezły: nieobyte panny przywdziewają mundurki i niczym niegdysiejsze córy znamienitych rodów, rozpoczynają jako pensjonarki „szkołę dam” (wiecie, że nadal istnieje w Warszawie jedna taka szkoła dla „panien z dobrego domu”?). Czyli intensywny trening dobrych manier pod okiem ekspertów. Obejmujący minimalizację makijażu i złagodzenie wizerunku (super!), przytemperowanie zbyt wyrazistych idiolektów (zacnie! o kulturę języka trzeba dbać), umiejętność prowadzenia rozmowy na poziomie (świetnie!), zasad powitania czy przedstawiania – co w pełni popieram! Ale cała reszta? Groteskowa karykatura savoir-vivre’u.
Na wypadek, gdyby wyszły za księcia?
Pretendentki do roli dam uczą się bowiem też na przykład: jak nosić perły, jak jeść ślimaki, jak tańczyć walca wiedeńskiego i jak odnaleźć się we wnętrzach prawdziwego, siedemnastowiecznego zamku! Przyznacie, że są to umiejętności wyjątkowo przydatne współczesnej dziewczynie u progu dorosłości? W sumie każdemu z nas przydałoby się wiedzieć, jak jeść ślimaki. W dobie takich promocji na owoce morza i loty do Portugalii…
Oczywiście, widowisko jest na swój sposób baśniowo czarujące i w określonych warunkach świetnie sprawdzi się jako lekka, wieczorna rozrywka po całym dniu pracy. Tylko ja mam pecha, że kaleczą mi tak bardzo, to co lubię i czym się zajmuję. Wkładają myślenie o uprzejmości i etykiecie na powrót w „ciasny gorset konwenansów”. A ja potem napotykam młodych ludzi, którzy nawet chcieliby się podszkolić z dobrych manier, ale „szkoda im czasu na to zapamiętywanie sztućców”. Albo kiedyś próbowali, tylko „polegli na wkuwaniu tych francuskich skrótów na zaproszeniach”. Poza tym boją się, że kiedyś jednak trzeba będzie zjeść tę bezę w obliczu prawdziwej hrabiny.
I po co, prezentując taką karykaturę etykiety, podkreślać jeszcze, że jej opanowanie to lek na całe zło i plan na życie?! Uczestniczki „Projektu Lady” mają szansę by „dorosnąć jeszcze raz” i „napisać swoje historie od nowa”. Mają „12 tygodni, żeby odmienić swoje życie” i aby „nauczyć się funkcjonować w świecie, który do tej pory był dla nich niedostępny”. Ciekawe, że po takich mantrach dobre maniery i etykieta nie zostały jeszcze odżegnane od czci i wiary jako nowa odmiana kołczingu.
A przecież mogliby się postarać
Rozrywka rozrywką, ale skoro już program przemyca treści edukacyjne (świetna robota i zapewne nieraz mocno zaciśnięte zęby doktor Ireny Kamińskiej-Radomskiej), to czemu nie zrobić tego dobrze? Rozpowszechnić nieco takie zachowania, które stosowne są dziś i dzieją się praktycznie w naszej rzeczywistości? W naszych pozbawionych zimowych ogrodów i złoconej zastawy domach. W naszych klimatyzowanych biurach, gdzie spędzamy większość życia i – nawet kobiety! – pracujemy za pieniądze. W naszych współczesnych, egalitarnych kontaktach międzyludzkich i w świecie, gdzie kobiety przewodniczą europejskim państwom, jeżdżą na motocyklach, karmią publicznie piersią i prowadzą międzynarodowe projekty badawcze.
Dobre maniery i etykieta nie powstały z myślą o utrudnianiu życia. Nie: wkuciu na pamięć tysięcy zasad i formułek. Nie mają nas usztywniać i czynić z nas manekinów (chociaż temu częściowo służyły nieco ponad sto lat temu, gdy kobiety miały tylko wyglądać i zachowywać się). Współcześnie są to jest cenne narzędzia, które mają ułatwić nam funkcjonowanie w różnych środowiskach i sytuacjach. Pozwolić nam poczuć się w nich swobodnie.
Nie będę zgadywać, jak często w życiu zdarza się Wam wizyta zapoznawcza w zamku, spotkanie z „kawalerami”, jedzenie ślimaków w arystokratycznym towarzystwie, czy choćby noszenie pereł. Ze sporą dozą pewności mogę jednak stwierdzić, że „dzień dobry”, „dziękuję” czy zasady kulturalnego przedstawiania się spadają na nas jak grom z jasnego nieba co dnia. Podobnie jak potrzeba umiejętnego okazania szacunku różnym rozmówcom czy konieczność dopasowania swojego stylu porozumiewania się do odbiorcy.
Jak z dawnego albumu
Maniery prezentowane w „Projekcie Lady” to karykatura dobrych manier. Nie są dopasowane do naszej rzeczywistości, ani do rzeczywistości uczestniczek. Wygodne mogą być jedynie dla wąskiej grupy pasjonatów przeszłości, dla których etykieta i kodeksy stosownych zachowań są barwnym pejzażem dziedzictwa, a nie: skutecznym narzędziem komunikacji. Tych ludzi, którym spadek, poza dumnym noszeniem tytułu, pozwala także na niepodejmowanie pracy zarobkowej. I na spędzanie czasu na herbatkach i bankietach. Ilu takich znacie?
To takie kolekcjonerskie kodeksy zaleceń, nawet malownicze, choć niemodne. Ale nawet ilustrując nimi tło widowiska, nie wolno rozpowszechniać wiedzy, która jest przestarzała. Bo wiecie, że całowanie w rękę jest – generalizując nieco – zachowaniem nieuprzejmym już od lat 50. ubiegłego wieku?
Nie ma niestety w „Projekcie Lady” uprzejmości, taktu, różnych sposobów okazywania szacunku – tego co stanowi o istocie dobrego wychowania. O ile są pokazane skrótowo treningi zachowań grzecznościowych, to niewiele jest o prawdziwym sensie ich uczenia się i o możliwościach zastosowania na co dzień, w prawdziwym życiu. A ja jestem przeciwna pokazywaniu savoir-vivre’u jako ozdobnika i reliktu przeszłości. Jako ciekawostki vintage, takiej jak rzeźbione meble i złocona zastawa. Tak samo jak uproszczeniom: że wystarczy kilka tygodni intensywnego treningu niczym w tańcu z gwiazdami, i wchodzimy w szeregi arystokracji (?!). Że ładne suknie, sprawne posługiwanie się sztućcami i podawanie dłoni uczyni z nas błękitnokrwistych. I odwrotnie: że przeklinanie i nadmierny makijaż, wyzywające ubrania świadczą o złym wychowaniu. Owszem, w dobrym tonie nie są, ale po pierwsze: to kreacja na potrzeby produkcji programu, a po drugie: Ja bym się o tak stanowcze oceny nie pokusiła na tak powierzchownych podstawach.
Nie: staromodne, lecz: przestarzałe
Jeżeli oglądaliście, to nie muszę Wam mówić, że suknie zaprojektowane dla finalistek były raczej karykaturą dobrego smaku. Podobnie jak niektóre kreacje prowadzącej. Oraz jej wypowiedzi. O tym, jak definiowane są w „Projekcie Lady” dobre maniery można przekonać się z jej wypowiedzi: „Bardzo by mi zależało na tym, żebyście nie tylko ładnie tańczyły, ale też pięknie wyglądały.” I już! A kawalerowie (?!), którzy zjawili się w programie, „pozwólcie, by byli wami oczarowani”. Słabo wypadają te seksistowskie skądinąd uwagi w świetle współczesnych metod wychowywania, szczególnie dziewcząt. Podkreśla się w nich potrzebę budowania samooceny dziewczynek na dokonaniach innych niż aparycja. No wiecie, żeby nie było tak, że chłopcu mówimy: „aleś ty wydoroślał”, „jak dużo wiesz o dinozaurach”, a dziewczynce: „jak ładnie dziś wyglądasz” i „jaką masz piękną sukienkę”.
To, co całkowicie przeczy zasadom dobrego wychowania, a program czyni karykaturą „szkoły dam”, to wręczane finalistkom na do widzenia albumy i wyświetlane filmy. Ilustrowały one… najgorsze wpadki i najbardziej żenujące zachowania finalistek. Czyli wyreżyserowane sceny z picia alkoholu, przeklinania, gwałtownych reakcji uczestniczek na cudze zachowanie. Co wspólnego z dobrymi manierami ma przypominanie takich epizodów? I jak się to ma do podstawowej zasady grzeczności, którą jest szacunek dla drugiej osoby?
Szkodliwy, acz rentowny
W każdym razie przekaz dla społeczeństwa, a szczególnie dla młodych dziewcząt, które poszukują wzorców (mam nadzieję, że jednak nie w tym programie) jest żenujący. I kłamliwy! Nie tak wygląda elegancja i stosowność. Nie to jest sednem dobrych manier i nie to zapewni nam możliwość czucia się swobodnie z samymi sobą. W każdej sytuacji.
To, co czyni program atrakcyjnym, to z pewnością w dużej mierze wyreżyserowane sceny, obrazujące nie tyle brak ogłady, co raczej (wyreżyserowane oczywiście) bezmyślność i naiwność uczestniczek. Nie sposób też nie podziwiać wykorzystanego potencjału reklamowego programu: służy on dobrze promocji zarówno mentorek i prowadzącej oraz projektantów czy instruktorów, którzy w „Projekcie Lady” wystąpili. Wydaje się, że także możliwości reklamy typu product placement formatu zostały należycie zagospodarowane.
Bawcie się dobrze przy nowym sezonie programu . A także przy pierwszym sezonie „Projektu Gentleman”. Ale błagam, nie traktujcie tego ani przez chwilę jako instruktażu dobrego stylu!